Bretania! Szarobłękitna kraina klifów, malowniczych krajobrazów, wiatru który mógłby momentami konkurować z Mistralem. Zamki, pamiętające czasy gdy EDC stanowił półtorak, kościoły, w których odbija się echo głosów namawiających by walić takowymi po łbie niewiernych. Dodajmy do tego pozostałości po celtach – menhiry, świątynie i wyniesione do dumnej rangi pamiątek turystycznych symbole minionej kultury. Patrzeć na to wszystko należy z dzbankiem cidre w dłoni, koniecznie zagryzionego naleśnikiem z jajkiem szynką i serem. Z tej, niezwykle łatwej do osiągnięcia perspektywy Bretania bardzo szybko okazuje się turystycznym rajem, do którego trafić mogą wszyscy szczęśliwcy potrafiący wydusić na Montparnasse w Paryżu bilet do Rennes, bez znajomości francuskiego, co jest możliwe, wymaga jednak dużo samozaparcia lub talentu aktorskiego.

Rennes

„A więc jesteś turystą i przyjechałeś na dwa tygodnie do Rennes?” Zapytał mnie barman w nieco opustoszałym barze dla studentów Erasmusa (czytaj – mówiący po angielsku) w centrum miasta. Zrobił to z miną człowieka, który właśnie usłyszał, że piramid wcale nie zbudowali kosmici lecz same się zbudowały, albowiem egipski kamień posiada szczątkową, acz niezwykle budowniczą świadomość. Zdziwienie było uzasadnione, gdyż w przeciwieństwie do okolicznych kurortów z okolic Brestu, Auray czy Saint Malo, samo Rennes, stolica Bretanii faktycznie jest w sezonie letnim dość opustoszała. Sytuacja zmienia się jednak w sobotę i na ul. Spragnionego, lokalny odpowiednik Szewskiej w Krakowie, wpadają tłumy spragnionych, rozlega się celtycka i marynarska muzyka, można więc radośnie pić, śpiewać i dostać po mordzie.
W niedzielę, na lekkim kacu, z turystycznym poczuciem winy ruszyłem do centrum turystycznego, zdobyłem jakieś mapy, ulotkę promującą taniec faceta w pończochach i adres najbliższej apteki.
Po drugiej gotyckiej katedrze i trzecim muzeum uznałem obowiązek za spełniony i zacząłem rozglądać się za sklepami z tym, co nadaje sens pisania tej relacji.

Mój nożoholiczny zmysł Yossariana był, nomen omen, wyostrzony do granic możliwości, jednak, powiedzmy to wprost, Rennes jest takim zagłębiem nożoholizmu jak Katowice kurortem turystycznym.
W końcu jednak udało mi się znaleźć sklepik, w którym obok kilku dość tradycyjnych Laguioli znalazłem całkiem sporo Nontronów i pół miliona wersji opinela.

Te piękne francuskie zdobycze mariażu tradycji kulturowej i starannego wykonania były, o zgrozo wymieszane z jakimiś no-name nożami Bóg wie skąd, więc popatrzyłem na sprzedawce tak, jak my nożoholicy patrzymy na kogoś kto bierze sebenze i podważa nią wieczko puszki farby. W sklepie nie było jednak nic nowego czy ciekawego dla zahartowanego w południowym słońcu Marsylii weterana tanich hoteli i croissantów, ruszyłem więc w dalszą podróż.

Kilka dni spędziliśmy z narzeczoną u znajomej w Auray gdzie w poczuciu kulturowej klęski i widma globalizmu patrzyłem na wystawy sklepowe z asortymentem dla marynarzy, pełne leathermanów i victorinoxów. Żadnego śladu moich ulubionych sklepików z drewnianymi ladami, pełnych wszelkiej maści noży francuskich, wciśniętych w wąskie uliczki. Francuskie kurorty wypoczynkowe mają w sobie coś, co sprawia, że gdy zobaczyło się jeden, np Saint Tropez, właściwie widziało się je wszystkie. Struktura jest taka: na horyzoncie jakieś morze, bliżej milion jachtów za milon dolarów każdy, potem molo z pijanymi przedstawicielami kilkunastu narodowości i emerytami oglądającymi wiadomości na 40 calowym ekranie zamontowanym na jachcie o jakiejś kretyńskiej nazwie typu „Jamaican Beauty”, następnie budki z lodami, plaża na której trzeźwieje załoga jakiegoś statku, potem za drogie restauracje, kilka hoteli, sklepy z asortymentem plażowym z Chin i galeria sztuki z wielkimi zdjęciami rekina, jachtu lub rekina na jachcie. Jeśli rozglądając się, nie zobaczymy osobników pożerających moules, istnieje ryzyko, że nie jesteśmy jednak we Francji, tylko gdzie indziej, albowiem osobnicy jedzący moules są bardzo ważnym elementem każdego kurortu. Nieco zniesmaczony (zaryzykowałem moules w sosie o dziwnej nazwie) ruszyłem szukać bunkrów i klifów.

Jeśli ktoś jest pasjonatem drugiej wojny światowej, trzeba powiedzieć, że podróżując po Bretanii nie rozczaruje się, że nie wybrał Normandii. Bunkrów jest tu od cholery. Wygląda to mniej więcej tak, jakby przy ich budowaniu przyjęto taktykę: jeżeli z dowolnego punktu nie widać żadnego bunkra, należy wybudować jakiś bunkier, wleźć na niego, sprawdzić czy widać inne bunkry – jak nie – dobudować pięterko. Spacerując więc po wybrzeżu można być pewnym, że prędzej czy później o jakąś fortyfikację pasu atlantyckiego się potkniemy.
Za sprawą doświadczonej lokalnej przewodniczki, w okolicach Auray dotarłem w końcu do miejsca, gdzie:
1. było stosunkowo niewiele bunkrów
2. niespokojny ocean uderzał z pasją w strome skalne urwiska, w tle pod wpływem wściekłego wiatru przemieszczały się kłęby chmur a po łąkach śmiało mogliby krążyć nawiedzeni starcy z ziołami we włosach.
3. Noży niestety nie było, ale i tak było tam ładnie.
Kolejny etap podróży, pomijając wypad do Nantes i okolic, gdzie zobaczyłem niewiele noży oraz wielkie zamki które w ogóle mnie nie zainteresowały bo nie były tak wielkie jak Carcasonne, to pas wybrzeża w okolicy Saint Malo. Kiedy dotarłem do tej miejscowości od razu się w niej zakochałem, nie ma to jak, wprawdzie odrestaurowane, ale jednak, miasto w wysokich murach obronnych na skraju morza. Jak by tego było mało, znalazłem wreszcie porządny sklep z nożami i po kilku godzinach oglądania stałem się szczęśliwym posiadaczem pamiątki z Bretanii. Sklep był dokładnie w stylu wspominanych przeze mnie ciemnymi nocami sklepików z południa – zakurzone szuflady z dziesiątkami Laguiole, setki opineli wiszących na ścianach i rarytasy z kości słoniowej i macicy perłowej na stojakach. Nie istniała siła która mogła sprawić, bym wyszedł stamtąd z pustymi rękoma, przez narzeczoną dowiedziałem się też, które noże wg sprzedawcy można uznać za lokalne. Pierwszy ze wskazanych nie przypadł mi do gustu – była to grubsza wersja tradycyjnego Laguiole, z symbolem Bretanii zamiast muchy/pszczoły. Może i był on lokalny, ale niewiele różnił się od noży z Laguiole czy Thiers, wolałem więc wybrać coś innego, wg mnie, kolekcjonerko ciekawszego:

Poczucie, że oto stałem się posiadaczem kolejnego francuskiego noża wywołało we mnie euforię, poszliśmy więc z narzeczoną nawalić się w knajpie do której natychmiast odczułem ogromną sympatię – barman miał potwornego kaca, wystój przypominał garderobę teatru kukiełkowego a na drzwiach wisiała informacja po angieslku, że jeśli chcesz się mocno nawalić i jesteś angielskim turystą, idź gdzie indziej. Nawaliliśmy się więc tylko trochę i poszliśmy zwiedzać skalne wysepki wokół Saint Malo.
Wysepki dookoła miasta mają w sobie coś z pomnika Vittorio Emanuela w Rzymie, który jest dobrym miejscem widokowym, ponieważ nie widać z niego pomnika Vittorio Emanuela, widać natomiast całą panoramę. Tutaj podobnie, widać cały majestat Saint Malo i ocean, dzień w dzień zalewający setki metrów plaży. Droga do wysepek jest podczas przypływu zalewana kilkoma metrami wody, widząc więc że się zbliża, dobrze jest się spieszyć, chyba że nocleg w bunkrze lub forcie miał być elementem wycieczki. Poza wyspami, Saint malo oferuje rejsy do miejscowości tuż za portem, (gdzie jest kolejny piękny sklepik z nożami), na wyspę Jersey i wzdłuż wybrzeża do klifów. Wybraliśmy tą trzecią opcję i rzeczywiście klify są bardzo piękne. Po drodze dowiedziałem się że małe wysepki z wielkimi domami wokół Saint Malo są prywatne i mieszkają na nich ludzie którzy nadal myślą, że paparazzi nie potrafią pływać. W Saint Malo warto także wypożyczyć rower i pojechać wzdłuż wybrzeża na wschód – jest tam piękna trasa turystyczna biegnąca grzbietami przepięknych klifów, niestety, nie ma tam sklepów z nożami, ale są bunkry (im bliżej Normandii, tym większe) i restauracjie z widokiem na fale uderzające w wybrzeże.

Następnego dnia pojechaliśmy do słynnego Mont Saint Michel.
Powiem krótko – z daleka wygląda dokładnie tak, jak na milionie zdjęć tego obiektu – majestatycznie. Z bliska jest to, eufemistycznie rzecz ujmując porażka totalna… Wyobraźmy sobie wszystkich turystów w Rzymie, chcących na raz zobaczyć koloseum, a będziemy mieli Mont Saint Michel każdego dnia sezonu turystycznego. To miejsce to wieża Babel, Sodoma i Gomora w jednym a w dodatku nie ma tu sklepiku z nożami, to znaczy są noże, ale posiadają też funkcję termometru, mają zdjęcie Mont Saint Michel i czasami gdy styki zwierają opowiadają o klasztorze.
Tłum turystów na początku jest mało nerwowy, jednak im bliżej klasztoru, tym gorzej i ciaśniej, pod koniec trasy przydają się kanapki z serem pleśniowym – pozwalają nieco przerzedzić masę. Z szczytu klasztoru widać może lub morze piasków, w zależności od pory dnia oraz parking wypchany autobusami, z którego słychać ciche jęki tych którym udało się zejść na dół. Sporadycznie widać także wędrujących po ruchomych piaskach osobników, do których nie dotarła informacja w 10 językach, że to RUCHOME piaski. Wyjeżdżając stamtąd czułem ulgę i pustkę w brzuchu, gdyż przepłacać dwukrotnie w lokalnej knajpie nie miałem ochoty. Mówiąc szczerze, następny raz pojadę tam chyba dopiero, gdy będę chciał się zaciągnąć, nie ma lepszego miejsca na ostrą pokutę…

Ostatnie chwile wyjazdu spędziłem w Paryżu, którego zwiedzanie pamiętam głównie jako bieganie od jednej stacji metra do następnej, z przerwami na chwilowe wyskakiwanie na powierzchnię, by zobaczyć jakąś wieżę. Nie znalazłem noży, ale kupiłem sobie berecik.

Podsumowując mój ponad dwutygodniowy wypad do Bretanii muszę powiedzieć, że:
1. Kocham Cidre.
2. Nienawidzę globalnego ruchu turystycznego, który zmienia cię w kawałek przestrzeni, zajmowanej przez statystyczny dochód Republiki Francuskiej z Mont Saint Michel, nie uwzględniający tak trywialnych potrzeb jak oddychanie.
3. Z miejscowości które zwiedzałem, zdecydowanie polecam Saint Malo – jest tam sporo sklepików z naszym nektarem i ambrozją w jednym, jest co robić, dokąd jechać i da się przeżyć jeśli chodzi o gęstość zaludnienia.
4. Rennes to spore miasto, dobre na bazę wypadową jeśli mamy samochód i chcemy zobaczyć także południową część Bretanii. Jeździ stąd także sporo pociągów i autokarów do prawie wszystkich zakątków regionu.
5. Bardzo przydatnym narzędziem do zwiedzania wybrzeża jest rower.
6. (uwaga surwajwalowo-taktyczna) zwyczajne green camo wystarczy na większość terenu Bretanii, aczkolwiek w Rennes lepiej sprawdza się urban. Zalecane farby do twarzy: szarawo-niebieska (jak dachówki Bretanii), trawiasto-zielona i turkusowa. Wiatr na wybrzeżu łeb chce urwać więc nawet nie próbowałem rozpalić ognia, za to raz zjadłem takie śliskie coś, co wypełzło spod kamienia, na zimno smakowało ok.
7. Uwagi co do EDC: warto rozważyć korkociąg…
8. Francuska kolej ma w sezonie milion zniżek i ofert specjalnych o które warto się dopytać, jeśli przypadkiem znajdzie się kasjera mówiącego po angielsku. Jest to o tyle ważne, że podróżowanie koleją i autobusami wychodzi dość drogo.
9. Sklepy z nożami, nie będące kioskami ruchu łatwo rozpoznać po tym, że są dobrze schowane. Im ciaśniejsza uliczka tym większe prawdopodobieństwo, że tam właśnie sprzedają to czego szukamy. Subiektywnie muszę powiedzieć, że przed paroma laty widziałem w tych sklepikach więcej produkcji lokalnej, teraz jakoś wszędzie widzę więcej vicków, leathermanów i innych produktów spoza Francji – smutne to trochę, ale co robić.
10. Właściwie nic nie mam więcej do dodania, ale chciałem żeby uwag było dziesięć, jakoś tak ładniej to wygląda.

Autorem tekstu jest Yossarian, został on opublikowany w portalu www.knives.pl 13.08.2008

Fotki zniknęły niestety w otchłani niesławnego fotosika…


Komentarze zostały wyłączone.