Le Roquefort  – pochodzi z miasta produkującego słynne sery i podobnie jak one ma pasterski rodowód. Cechą charakterystyczną są masywne bolstery na obu końcach rękojeści, mające zapobiegać pękaniu rękojeści przy upadku na kamieniste, górskie podłoże.


Nazwa noża pochodzi od miejscowości leżącej w regionie Poitou-Charentes, a dokładnie od nazwiska rodu, który założył miasto (Chatel Herault). Nóż, mimo bojowego wyglądu, był nożem myśliwskim, używanym do skłuwania postrzelonej zwierzyny. Nóż w najpopularniejszym rozmiarze – 22 cm,  stał się synonimem noża bandyckiego. Okrzyk “22, v’là les flics!” oznaczał mniej więcej “Uwaga gliny, chować ostrza!” i był sygnałem do natychmiastowego zakończenia bójki i rozpłynięcia się w tłumie. Produkcja Chatellerault jest udokumentowana od 25 maja 1771, dokumenty wspominają iż działało wtedy 50 mistrzów-wytwórców takich noży. Historyczna produkcja w Chatellerault trwała do 1930 roku, w Thiers do 1950. Mniejsze egzemplarze, zwane Couteau ” de Pute”były bronią ostatniej szansy kobiet, zwłaszcza lekko prowadzących się.

http://www.wpclipart.com/weapons/knife/knife_Chatellerault.png

http://pagesperso-orange.fr/contender/images/Couteau6.jpg


Francja jaka jest, każdy widzi smile

Tradycja noszenia noża w tym pięknym kraju sięga czasów rzymskich, z czasem noże składane stawały się coraz popularniejsze wypierając te z ostrzem stałym, aby w XIX stuleciu zdominować francuskie kieszenie i sakwy. Nóż był zawsze traktowany jako jedno z podstawowych narzędzi codziennego funkcjonowania, nie jest zatem dziwnym, że rozwijał się i ewoluował przede wszystkim tam, gdzie był używany. Można to zaobserwować np. w całej gamie noży o proweniencji pastersko-rolniczej, morsko-rybackiej czy robotniczo-miejskiej.

Nikogo nie dziwiła bagietka krojona Pradelem, wino otwierane korkociągiem z noża Coursolle czy kawałek sera na czubku Laguiole.
Do dziś wielu Francuzów hołduje temu zwyczajowi, aczkolwiek obecna sytuacja społeczno-polityczna i wzrost tzw. poprawności politycznej na pewno przyczynił się do stopniowej marginalizacji zjawiska.

Zasady noszenia noża są dosyć rygorystyczne, mówiąc w skrócie obowiązuje legal reason (jakim we Francji jest m.in. przygotowywanie i spożywanie jedzenia) oraz zakaz noży blokowanych. Nie dziwi zatem fakt, że w takich warunkach rozkwit przeżywa popularność noży uznawanych za tradycyjne, nawiązujące stylistyką, materiałami i całym „entourage” do scyzoryków z przełomu XIX i XX w.

Dodatkowym faktem, znaczącym dla kolekcjonera i łechcącym francuską dumę, jest zróżnicowane francuskich noży ze względu na regiony, departamenty i czasem miasta. Oczywiście nie jest tak, że absolutnie każdy region ma swój nóż. Co więcej, często między dwoma nożami z różnych regionów można znaleźć kosmetyczne wręcz różnice. Można jednak z grubsza przypisać tym nożom pewną typologię, wynikającą przede wszystkim z historyczno-ekonomiczno-społecznych uwarunkowań poszczególnych modeli. Tak jak wspomniałem na wstępie – podobne będą do siebie noże pasterskie bo taka byłą charakterystyka niektórych regionów. Ot, może jedynie te z południa częściej były w oliwce, a te z gór w rogu. Dziś to już nie ma znaczenia, bo dostępność materiałów jest powszechna i dyktowana jedynie gustami klientów.

Powracająca od lat 70-tych XX wieku moda na noże regionalne przyczyniła się do powstania zjawiska tzw. nożowego neoregionalizmu. Mówiąc w skrócie – chodzi o noże nawiązujące w dużym stopniu do tradycji poprzez skojarzenia kształtem czy materiałem, stworzone jednak współcześnie w odpowiedzi na potrzeby rynku (zwłaszcza pozafrancuskiego), wykorzystujące np. nowoczesne rozwiązania w postaci blokad, hi-techowych materiałów czy designerskich detali. Co więcej, mogą to być też noże zrobione w całości metodami i z materiałów tradycyjnych, jednakże zaprojektowane całkowicie współcześnie.


Ten przydługawy nieco wstęp służyć ma drobnemu opisowi wrażeń z EDC-owania „francuza” w polskich, (zdecydowanie) miejsko – (odrobinę) leśnych warunkach. Jako materiał porównawczy wybrałem 3 zdecydowanie różne noże ze swojej kolekcji, których naprzemiennie, przez jakiś czas i do różnych zadań, używałem. Z góry proszę estetów o nie pastwienie się nad zdolnościami fotograficznymi autora – każdy orze jak może wink Zdjęcia są czysto poglądowe, foto-recenzja z używania nie była moim celem.

Na pierwszy ogień poszła Laguiole 12 cm z Forge de Laguiole. Zdecydowanie jest to perełka mojej kolekcji noży regionalnych, z racji jakości, wykończenia materiałów, no i faktu, że jest wręcz ikoną francuskiej regionalnej „nożowości”, rodem z małej mieściny o wielkim znaczeniu dla nożownictwa – Laguiole.

Jako EDC sprawuje się wręcz wyśmienicie. Odpowiednia długość i dobrej jakości stal (T12, znana też jako Carbinox) pozwalająca na uzyskanie wysokiej ostrości, tępiąca się dosyć wolno przy standardowych zastosowaniach i nie łapiąca rdzawego nalotu. Ponadto bukszpanowa rękojeść pozwala połączyć przyjemność używania drewnianej rękojeści z całkowita odpornością na wodę. Estetyczne wykończenie, pozytywny, jasny kolor drewna, ozdobny guilloche na sprężynie, bardzo dobra ergonomia dla dłoni rozmiaru M. Fear factor bliski zero, wielu osobom kojarzy się z nieszkodliwym kuchenniakiem. Sprężyna i ostrze pracują na zasadzie cran force – z jednej strony jest to nadal nóż nieblokowany (w myśl angielskiej definicji, że do złożenia nie jest wymagana żadna dodatkowa czynność typu wciśnięcie lub przesunięcie czegokolwiek), z drugiej jednak dający niemal absolutną pewność, że nóż nie złoży się sam podczas pracy. Znam back i liner locki, które składały się łatwiej niż ta lajolka.
Jedyną wadą w niektórych sytuacjach jest… wielkość. Otwarty nóż ma prawie 23 cm długości. O ile do kuchni czy na grilla jest to wielkość optymalna, tak otwieranie zgrzewek w sklepie czy obcinanie na ulicy wystającej nitki jest nieco kuriozalne (tak wiem, są tacy co i MadDogiem będą to robić, ale nie o to chodzi, nono nono wink  ). Plusem bądź minusem może być też siła sprężyny – z jednej strony bezpieczeństwo, z drugiej brak komfortu np. przy otwieraniu mokrymi czy śliskimi dłońmi. No ale coś za coś. Reasumując powiem tyle, że jest to mój nożowy Graal bez dwóch zdań.

Drugi z noży to Langres z Alzacji, wykonany przez firmę pod szyldem 22 Dumas Aine, jedną z najstarszych nożowych manufaktur we Francji. Nożyk ten to typowy sheepfoot, z okładzinami z bubingi o długości całkowitej 18,5 cm (bez ucha). Używałem go przez cały lipcowy urlop, na zmianę z pewnym ostatnio popularnym hiszpańskim maleństwem oraz Vickiem BW.

Jakość i estetyka naprawdę zaskakująco dobre, jak na nóż za 15 euro (sic! – taka jest polityka firmy: pokazujemy, że da się w Europie zrobić użytkowy i estetyczny nóż z przyzwoitych materiałów za mniej niż 20 euro). O stali producent na pudełku nic  nie pisze, ale porównując jej obsługę do innych „francuzów”, które posiadam, najprawdopodobniej jest to popularny Sandvik. Ostrze sheepfoot… mam mieszane uczucia. Z jednej strony długo pozostaje ostre, bo często nacisk i siła ścierania idzie w czubek KT. Do tego ostrzenie z ręki jest wręcz trywialne. Przy krojeniu chleba, kiełbasy, patyka też nie było problemu. Ale gdy chciałem zdrapać z drzwi szpecącą naklejkę – nijak nie dało się sięgnąć krawędzią tnącą. Próbowałem szczytem brzuszka i grzbietem – sprężyna ostrzegawczo się ruszała, nie chciałem ryzykować pociętych paluchów. Tak więc do precyzyjnych prac się nie nadaje.

Miłym akcentem noża jest uszko do smyczy/linki, które pozwala zabezpieczyć nasz kozik przed zgubieniem. Pasuje do ogólnej stylistyki noża. Sprężyna średniej mocy, ciut lżejsza niż w nowym Vicku – do cięcia wystarczy, ale daje mniej pewności niż cran force w laguiole.
Reasumując  – nóż ciekawy, dobry do prostych czynności nie wymagających precyzji i finezji. Fear factor, z racji braku czubka i rozmiarów – jeszcze niższy niż w laguiole.

Ostatnim z EDC-owanych i opisywanych nożyków jest Pradel produkcji PARAPLUIE A L’EPREUVE, będącej marką znanego we Francji producenta Therias et L’Econome. Typ noża i sama manufaktura, od której pochodzi nazwa (podobnie jak np. Adidas dla butów sportowych) stały się we Francji przełomu XIX i XX wieku synonimem noża składanego, szczególnie w kręgach miejskich i robotniczych (w rustykalnych królowała i nadal króluje laguiole).

Nożyk jest bardzo prosty (dosłownie i w przenośni), bardzo cienki (rękojeść, ostrze) o przyjaznym dla otoczenia i bardzo funkcjonalnym kształcie tępołukowego drop-pointa (podobnym do Vicków czy saperskich Gerlachów) i baaardzo leciutki (62 gramy, przy konstrukcji na szkielecie i drewnianych okładzinach). Oryginalnie miał okładziny z rogu, ale dzięki uprzejmości Kezsela zostały wymienione na wenge. We własnym zakresie dorobiłem ucho, do zaczepienia linki. Nożyk tak lekki że nie czuje się jego obecności (lub jej braku) w kieszeni, a przez „szczupłość” jeszcze podatniejszy na „wysmyknięcie”.

Ostrze wykonane z węglówki XC75 (takiej jak w Opinelach) o grubości 2 mm daje nam właściwości tnące brzytwy. Ostrzy się na byle czym, nie tępi się zbyt szybko i łapie piękną patynkę od używania. Mój egzemplarz jest dodatkowo pomusztardowany (musztardą, a jakże, francuską  jezor ). Mechanizm sprężyny to cran carre, czyli wykończony na kwadratowo, otwierany i zamykany „na dwa takty”, co jest pewnym zabezpieczeniem przed nieopatrznym złożeniem się ostrza.
Kwintesencja prostoty i użyteczności, przy zastosowaniu przyzwoitych i wygodnych w obsłudze materiałów czyni ten nożyk idealnym kompanem dla wszystkich znudzonych nowoczesną stylistyką, szukających fajnego nożyka w klimacie retro.

Na koniec jeszcze fotka bohaterów otwartych i zamkniętych razem:

Mam nadzieję, że po lekturze poczujecie się choć trochę zachęceni do tych sympatycznych nożyków, zaś miłe doświadczenia obcowania z nimi staną się bardziej powszechnym zjawiskiem smile


Sécurisoux (departamet Jura, region Franche-Comté)
Nóż neoregionalny. Współczesny wzór opracowany i wyrabiany przez Coutellerie le Morezien. Konstrukcja to nawiązujący do modeli tradycyjnych, popularny kształtem friction ze stop-pinem wzbogacony o „skobel bezpieczeństwa” (stąd nazwa noża), który przytrzymuje nóż w pozycji otwartej i zamkniętej.

(autorem opisu jest: Paproch)

Philibert (departament Doubs, region Franche-Comté) – nóż neoregionalny; każdy czytający Ferdydurke wie, że Filibert to imię. To odpowiednik naszego „Jasia” z pogranicza francusko-niemieckiego. U nas każdy archetypowy wieśniak to Jaś a tam każdego Jasia na obiad wołają „Philibert!”. Wzór noża ustabilizowany przez nożoroba Francka Souville, dla którego inspiracją miały być tradycyjne noże wszystkich Jaśków z regionu Franche-Comté. Czyli kolejny nóż o proweniencji rolniczej.
Konstrukcja typu „deux clous” (dwa piny), tak samo jak w Capucin czy Montpellier.

http://img101.imageshack.us/img101/3118/philibert01.jpg

(autorem opisu jest: Paproch)


Noże neoregionalne to produkty nożowniczego rzemiosła o genezie współczesnej, wpasowującej się w filozofię francuskiego regionalizmu, jednak nie nawiązujące do niej wprost a raczej w sposób lekko zawoalowany. Noże te, tworzone często przy udziale projektantów i specjalistów od wzornictwa przemysłowego, w podtekście mają cały czas otoczkę tradycji, jednakże podane są w zdecydowanie nowoczesnym sosie, co przejawia się w formie, materiałach, czasem szczegółach konstrukcyjnych. Czasami stylistycznie są nie do odróżnieni od noży z prawdziwą historią i jedyne co je wyróżnia, to fakt, iż zostały zaprojektowane i stworzone stosunkowo niedawno, w celach czysto komercyjnych. Nie ma w tym zjawisku nic złego, jednakże warto zdawać sobie sprawę, że nie a każdym francuskim nożem, kryje się wieloletnia historia i tradycje. Przykłady takich noży opisane są w tej kategorii. Zapraszam do lektury!

W najbliższej przyszłości opisane będą takie noże jak:

Parisien

Capuchadou

Thiers

Camarque

Modern Le Périgord

1515

„Le Corentin”

Le cigalou

Franc Mason

Le Montagnard,

L’Arconsat

Francais

i wiele, wiele innych!

 

 


Bretania! Szarobłękitna kraina klifów, malowniczych krajobrazów, wiatru który mógłby momentami konkurować z Mistralem. Zamki, pamiętające czasy gdy EDC stanowił półtorak, kościoły, w których odbija się echo głosów namawiających by walić takowymi po łbie niewiernych. Dodajmy do tego pozostałości po celtach – menhiry, świątynie i wyniesione do dumnej rangi pamiątek turystycznych symbole minionej kultury. Patrzeć na to wszystko należy z dzbankiem cidre w dłoni, koniecznie zagryzionego naleśnikiem z jajkiem szynką i serem. Z tej, niezwykle łatwej do osiągnięcia perspektywy Bretania bardzo szybko okazuje się turystycznym rajem, do którego trafić mogą wszyscy szczęśliwcy potrafiący wydusić na Montparnasse w Paryżu bilet do Rennes, bez znajomości francuskiego, co jest możliwe, wymaga jednak dużo samozaparcia lub talentu aktorskiego.

Rennes

„A więc jesteś turystą i przyjechałeś na dwa tygodnie do Rennes?” Zapytał mnie barman w nieco opustoszałym barze dla studentów Erasmusa (czytaj – mówiący po angielsku) w centrum miasta. Zrobił to z miną człowieka, który właśnie usłyszał, że piramid wcale nie zbudowali kosmici lecz same się zbudowały, albowiem egipski kamień posiada szczątkową, acz niezwykle budowniczą świadomość. Zdziwienie było uzasadnione, gdyż w przeciwieństwie do okolicznych kurortów z okolic Brestu, Auray czy Saint Malo, samo Rennes, stolica Bretanii faktycznie jest w sezonie letnim dość opustoszała. Sytuacja zmienia się jednak w sobotę i na ul. Spragnionego, lokalny odpowiednik Szewskiej w Krakowie, wpadają tłumy spragnionych, rozlega się celtycka i marynarska muzyka, można więc radośnie pić, śpiewać i dostać po mordzie.
W niedzielę, na lekkim kacu, z turystycznym poczuciem winy ruszyłem do centrum turystycznego, zdobyłem jakieś mapy, ulotkę promującą taniec faceta w pończochach i adres najbliższej apteki.
Po drugiej gotyckiej katedrze i trzecim muzeum uznałem obowiązek za spełniony i zacząłem rozglądać się za sklepami z tym, co nadaje sens pisania tej relacji.

Mój nożoholiczny zmysł Yossariana był, nomen omen, wyostrzony do granic możliwości, jednak, powiedzmy to wprost, Rennes jest takim zagłębiem nożoholizmu jak Katowice kurortem turystycznym.
W końcu jednak udało mi się znaleźć sklepik, w którym obok kilku dość tradycyjnych Laguioli znalazłem całkiem sporo Nontronów i pół miliona wersji opinela.

Te piękne francuskie zdobycze mariażu tradycji kulturowej i starannego wykonania były, o zgrozo wymieszane z jakimiś no-name nożami Bóg wie skąd, więc popatrzyłem na sprzedawce tak, jak my nożoholicy patrzymy na kogoś kto bierze sebenze i podważa nią wieczko puszki farby. W sklepie nie było jednak nic nowego czy ciekawego dla zahartowanego w południowym słońcu Marsylii weterana tanich hoteli i croissantów, ruszyłem więc w dalszą podróż.

Kilka dni spędziliśmy z narzeczoną u znajomej w Auray gdzie w poczuciu kulturowej klęski i widma globalizmu patrzyłem na wystawy sklepowe z asortymentem dla marynarzy, pełne leathermanów i victorinoxów. Żadnego śladu moich ulubionych sklepików z drewnianymi ladami, pełnych wszelkiej maści noży francuskich, wciśniętych w wąskie uliczki. Francuskie kurorty wypoczynkowe mają w sobie coś, co sprawia, że gdy zobaczyło się jeden, np Saint Tropez, właściwie widziało się je wszystkie. Struktura jest taka: na horyzoncie jakieś morze, bliżej milion jachtów za milon dolarów każdy, potem molo z pijanymi przedstawicielami kilkunastu narodowości i emerytami oglądającymi wiadomości na 40 calowym ekranie zamontowanym na jachcie o jakiejś kretyńskiej nazwie typu „Jamaican Beauty”, następnie budki z lodami, plaża na której trzeźwieje załoga jakiegoś statku, potem za drogie restauracje, kilka hoteli, sklepy z asortymentem plażowym z Chin i galeria sztuki z wielkimi zdjęciami rekina, jachtu lub rekina na jachcie. Jeśli rozglądając się, nie zobaczymy osobników pożerających moules, istnieje ryzyko, że nie jesteśmy jednak we Francji, tylko gdzie indziej, albowiem osobnicy jedzący moules są bardzo ważnym elementem każdego kurortu. Nieco zniesmaczony (zaryzykowałem moules w sosie o dziwnej nazwie) ruszyłem szukać bunkrów i klifów.

Jeśli ktoś jest pasjonatem drugiej wojny światowej, trzeba powiedzieć, że podróżując po Bretanii nie rozczaruje się, że nie wybrał Normandii. Bunkrów jest tu od cholery. Wygląda to mniej więcej tak, jakby przy ich budowaniu przyjęto taktykę: jeżeli z dowolnego punktu nie widać żadnego bunkra, należy wybudować jakiś bunkier, wleźć na niego, sprawdzić czy widać inne bunkry – jak nie – dobudować pięterko. Spacerując więc po wybrzeżu można być pewnym, że prędzej czy później o jakąś fortyfikację pasu atlantyckiego się potkniemy.
Za sprawą doświadczonej lokalnej przewodniczki, w okolicach Auray dotarłem w końcu do miejsca, gdzie:
1. było stosunkowo niewiele bunkrów
2. niespokojny ocean uderzał z pasją w strome skalne urwiska, w tle pod wpływem wściekłego wiatru przemieszczały się kłęby chmur a po łąkach śmiało mogliby krążyć nawiedzeni starcy z ziołami we włosach.
3. Noży niestety nie było, ale i tak było tam ładnie.
Kolejny etap podróży, pomijając wypad do Nantes i okolic, gdzie zobaczyłem niewiele noży oraz wielkie zamki które w ogóle mnie nie zainteresowały bo nie były tak wielkie jak Carcasonne, to pas wybrzeża w okolicy Saint Malo. Kiedy dotarłem do tej miejscowości od razu się w niej zakochałem, nie ma to jak, wprawdzie odrestaurowane, ale jednak, miasto w wysokich murach obronnych na skraju morza. Jak by tego było mało, znalazłem wreszcie porządny sklep z nożami i po kilku godzinach oglądania stałem się szczęśliwym posiadaczem pamiątki z Bretanii. Sklep był dokładnie w stylu wspominanych przeze mnie ciemnymi nocami sklepików z południa – zakurzone szuflady z dziesiątkami Laguiole, setki opineli wiszących na ścianach i rarytasy z kości słoniowej i macicy perłowej na stojakach. Nie istniała siła która mogła sprawić, bym wyszedł stamtąd z pustymi rękoma, przez narzeczoną dowiedziałem się też, które noże wg sprzedawcy można uznać za lokalne. Pierwszy ze wskazanych nie przypadł mi do gustu – była to grubsza wersja tradycyjnego Laguiole, z symbolem Bretanii zamiast muchy/pszczoły. Może i był on lokalny, ale niewiele różnił się od noży z Laguiole czy Thiers, wolałem więc wybrać coś innego, wg mnie, kolekcjonerko ciekawszego:

Poczucie, że oto stałem się posiadaczem kolejnego francuskiego noża wywołało we mnie euforię, poszliśmy więc z narzeczoną nawalić się w knajpie do której natychmiast odczułem ogromną sympatię – barman miał potwornego kaca, wystój przypominał garderobę teatru kukiełkowego a na drzwiach wisiała informacja po angieslku, że jeśli chcesz się mocno nawalić i jesteś angielskim turystą, idź gdzie indziej. Nawaliliśmy się więc tylko trochę i poszliśmy zwiedzać skalne wysepki wokół Saint Malo.
Wysepki dookoła miasta mają w sobie coś z pomnika Vittorio Emanuela w Rzymie, który jest dobrym miejscem widokowym, ponieważ nie widać z niego pomnika Vittorio Emanuela, widać natomiast całą panoramę. Tutaj podobnie, widać cały majestat Saint Malo i ocean, dzień w dzień zalewający setki metrów plaży. Droga do wysepek jest podczas przypływu zalewana kilkoma metrami wody, widząc więc że się zbliża, dobrze jest się spieszyć, chyba że nocleg w bunkrze lub forcie miał być elementem wycieczki. Poza wyspami, Saint malo oferuje rejsy do miejscowości tuż za portem, (gdzie jest kolejny piękny sklepik z nożami), na wyspę Jersey i wzdłuż wybrzeża do klifów. Wybraliśmy tą trzecią opcję i rzeczywiście klify są bardzo piękne. Po drodze dowiedziałem się że małe wysepki z wielkimi domami wokół Saint Malo są prywatne i mieszkają na nich ludzie którzy nadal myślą, że paparazzi nie potrafią pływać. W Saint Malo warto także wypożyczyć rower i pojechać wzdłuż wybrzeża na wschód – jest tam piękna trasa turystyczna biegnąca grzbietami przepięknych klifów, niestety, nie ma tam sklepów z nożami, ale są bunkry (im bliżej Normandii, tym większe) i restauracjie z widokiem na fale uderzające w wybrzeże.

Następnego dnia pojechaliśmy do słynnego Mont Saint Michel.
Powiem krótko – z daleka wygląda dokładnie tak, jak na milionie zdjęć tego obiektu – majestatycznie. Z bliska jest to, eufemistycznie rzecz ujmując porażka totalna… Wyobraźmy sobie wszystkich turystów w Rzymie, chcących na raz zobaczyć koloseum, a będziemy mieli Mont Saint Michel każdego dnia sezonu turystycznego. To miejsce to wieża Babel, Sodoma i Gomora w jednym a w dodatku nie ma tu sklepiku z nożami, to znaczy są noże, ale posiadają też funkcję termometru, mają zdjęcie Mont Saint Michel i czasami gdy styki zwierają opowiadają o klasztorze.
Tłum turystów na początku jest mało nerwowy, jednak im bliżej klasztoru, tym gorzej i ciaśniej, pod koniec trasy przydają się kanapki z serem pleśniowym – pozwalają nieco przerzedzić masę. Z szczytu klasztoru widać może lub morze piasków, w zależności od pory dnia oraz parking wypchany autobusami, z którego słychać ciche jęki tych którym udało się zejść na dół. Sporadycznie widać także wędrujących po ruchomych piaskach osobników, do których nie dotarła informacja w 10 językach, że to RUCHOME piaski. Wyjeżdżając stamtąd czułem ulgę i pustkę w brzuchu, gdyż przepłacać dwukrotnie w lokalnej knajpie nie miałem ochoty. Mówiąc szczerze, następny raz pojadę tam chyba dopiero, gdy będę chciał się zaciągnąć, nie ma lepszego miejsca na ostrą pokutę…

Ostatnie chwile wyjazdu spędziłem w Paryżu, którego zwiedzanie pamiętam głównie jako bieganie od jednej stacji metra do następnej, z przerwami na chwilowe wyskakiwanie na powierzchnię, by zobaczyć jakąś wieżę. Nie znalazłem noży, ale kupiłem sobie berecik.

Podsumowując mój ponad dwutygodniowy wypad do Bretanii muszę powiedzieć, że:
1. Kocham Cidre.
2. Nienawidzę globalnego ruchu turystycznego, który zmienia cię w kawałek przestrzeni, zajmowanej przez statystyczny dochód Republiki Francuskiej z Mont Saint Michel, nie uwzględniający tak trywialnych potrzeb jak oddychanie.
3. Z miejscowości które zwiedzałem, zdecydowanie polecam Saint Malo – jest tam sporo sklepików z naszym nektarem i ambrozją w jednym, jest co robić, dokąd jechać i da się przeżyć jeśli chodzi o gęstość zaludnienia.
4. Rennes to spore miasto, dobre na bazę wypadową jeśli mamy samochód i chcemy zobaczyć także południową część Bretanii. Jeździ stąd także sporo pociągów i autokarów do prawie wszystkich zakątków regionu.
5. Bardzo przydatnym narzędziem do zwiedzania wybrzeża jest rower.
6. (uwaga surwajwalowo-taktyczna) zwyczajne green camo wystarczy na większość terenu Bretanii, aczkolwiek w Rennes lepiej sprawdza się urban. Zalecane farby do twarzy: szarawo-niebieska (jak dachówki Bretanii), trawiasto-zielona i turkusowa. Wiatr na wybrzeżu łeb chce urwać więc nawet nie próbowałem rozpalić ognia, za to raz zjadłem takie śliskie coś, co wypełzło spod kamienia, na zimno smakowało ok.
7. Uwagi co do EDC: warto rozważyć korkociąg…
8. Francuska kolej ma w sezonie milion zniżek i ofert specjalnych o które warto się dopytać, jeśli przypadkiem znajdzie się kasjera mówiącego po angielsku. Jest to o tyle ważne, że podróżowanie koleją i autobusami wychodzi dość drogo.
9. Sklepy z nożami, nie będące kioskami ruchu łatwo rozpoznać po tym, że są dobrze schowane. Im ciaśniejsza uliczka tym większe prawdopodobieństwo, że tam właśnie sprzedają to czego szukamy. Subiektywnie muszę powiedzieć, że przed paroma laty widziałem w tych sklepikach więcej produkcji lokalnej, teraz jakoś wszędzie widzę więcej vicków, leathermanów i innych produktów spoza Francji – smutne to trochę, ale co robić.
10. Właściwie nic nie mam więcej do dodania, ale chciałem żeby uwag było dziesięć, jakoś tak ładniej to wygląda.

Autorem tekstu jest Yossarian, został on opublikowany w portalu www.knives.pl 13.08.2008

Fotki zniknęły niestety w otchłani niesławnego fotosika…


W dniach 28 czerwca – 1 lipca 2011 miałem okazję odwiedzić piękne francuskie miasto Bordeaux, stolicę departamentu Gironde i światową stolicę wina. Oczarowany urokiem średniowiecznego miasta nie zapomniałem o swej głównej pasji jaką są noże regionalne i zawczasu wykonałem odpowiednią kwerendę w Internecie. Znalezione informacje zaprowadziły mnie do Coutellerie Castant, mieszczącej się przy 5 Bis rue Michel Montaigne, w samym centrum miasta, na skraju starówki.
Pozwalając sobie na małą dygresję – strasznie żałuję, iż w polskim języku nie ma zwięzłego odpowiednika dla miejsca (manufaktury, sklepu, czy warsztatu) zajmującego się wyrobem, sprzedażą i naprawą domowych narzędzi tnących, głownie noży i nożyczek. Mają więc Hiszpanie swoje „cuchillerie”, Francuzi „coutellerie” a Włosi „coltellerie”. A my niestety tylko „Sklep firmowy” lub „warsztat” a w najlepszym razie „manufaktura”. A to jednak znaczenia bez tej głębi całości…
Ale do rzeczy.
Coutellerie mieści się w stylowej kamienicy na parterze, w samym środku krótkiej uliczki. Zajmuje przestronne (jak na tak drobny gabarytowo asortyment) pomieszczenie oraz warsztat na zapleczu. Moim rozmówcą był pan Guillaume Lory, który zajmuje się sprzedażą i naprawą noży i nożyczek. Zapytany o produkcję własną pan Guillaume zaprzeczył, wspomniał natomiast iż przed otwarciem Coutellerie Castant był szlifierzem – polernikiem w słynnej Forge de Laguiole, jednej z najlepszych i najbardziej cenionych manufaktur tradycyjnych noży w całej Francji.

Asortyment sklepu to oczywiście głownie noże, zarówno kieszonkowe jak i kuchenne. Wśród tych pierwszych dominowały noże tradycyjne i regionalne, w tym: wszelkiego rodzaju laguiole (także damastowe perełki), spory wybór nietypowych opineli, a także mniej znane noże jak nontron, aurillac, pradel, violon czy le tonneau. Ofertę kieszonkową uzupełniała pewna ilość produkcyjnych noży różnych firm, m.in. Spyderco czy Kershaw. Wśród noży kuchennych można było znaleźć egzemplarze przeróżnych wielkości i przeznaczenia, wykonywane głównie w manufakturach francuskich, w tym spora oferta kuchennych laguiole, a także sztućce, osełki, stalki itd.
Rzecz jasna wizyta nie miała mieć charakteru tylko towarzyskiego, postanowiłem oczywiście wrócić do Polski z jakimś ciekawym okazem francuskiego rękodzieła. Po długim zastanawianiu i obejrzeniu kilkunastu egzemplarzy, dzięki pomocy pana Guillaume dokonałem satysfakcjonującego wyboru. Nóż jest klasą sam w sobie, opiszę go kiedyś dokładniej przy okazji.
Gawędziłem z właścicielem jeszcze przez dłuższą chwilę, był to najlepszy przykład, że dla ludzi, których łączy wspólna pasja język nie jest żadną przeszkodą. Pożegnawszy się, ruszyłem na dalsze zwiedzanie miasta. Jeśli ktoś z Państwa będzie miał okazję gościć w Bordeaux, gorąco polecam odwiedzenie Coutellerie Castant.

Z francuskim pozdrowieniem,

Sybir

Galeria zdjęć – klik na zdjęcie

Galeria Coutellerie CastantGaleria Coutellerie Castant

NOTA: Artykuł ten ukazał się pierwotnie w zaprzyjaźnionym serwisie www.kozik.org.pl, jednakże jako że całością praw autorskich dysponuje nadal autor artykułu, nie omieszkał on tego wykorzystać, publikując ten tekst także tutaj.


Noże z Laguiole w świetle współczesnych technologii, superwytrzymałych blokad, coraz lepszych stali wydawać się mogą reliktem. Jednakże porównanie ich z jakąkolwiek konstrukcją opartą na stali s30v i tytanie ma taki sens jak….porównanie starej, ręcznie wykaligrafowanej na pergaminie księgi z współczesna, drukowaną książką.

Nóż z Laguiole posiada prawie 200 letnią oficjalną historię. Pasterze z regionu Aubrac (Aveyron), prawdopodobnie pracujący w Katalonii przywieźli ze swoich podróży hiszpańskie noże navaja, które stały się podstawą dla stylistyki francuskiego scyzoryka, zaprezentowanego przez Pierre-Jeana Calmels w 1829 – jego scyzoryk łączył cechy navaja z lokalnym nożem capuchadou (jeśli chodzi o kształt ostrza, jest to bowiem nóż ze stałą głownią). Wkrótce lokalni rzemieślnicy zaczęli wytwarzać scyzoryki, dostosowując je do miejscowych potrzeb, i opatrując swoistą symboliką. Na przestrzeni 19 wieku do scyzoryków z Laguiole zaczęto dodawać szpikulec (około 1840) a nieco później pojawiły się korkociągi (1880 – głównie używali ich robotnicy, jadący do Paryża w poszukiwaniu pracy). Pod koniec XIX wieku nóż z Laguiole stał się już popularnym narzędziem wśród mieszczańskiej burżuazji, co przyczyniło się do wzbogacenia oferty zdobniczej o np. kość słoniową i rzadsze gatunki drewna. Kształt ostrza i rękojeści nie uległ jednak większym modyfikacjom aż do dziś.

Laguiole, nazwa miejscowości, widniejąca na współczesnych scyzorykach może być nieco myląca – nie ma bowiem jednego, francuskiego producenta czy koncernu, zajmującego się wytwarzaniem tych noży. Największe zakłady znajdują się obecnie w Thiers. Manufakturzyści z miejscowości Laguiole odrzucili pokusę modernizacji i wytwarzali swoje noże według starych, tradycyjnych metod – każdy scyzoryk składany był od początku do końca przez jedną osobę. W latach trzydziestych XX wieku ich rola wobec rosnącej produkcji z Thiers znacznie się zmarginalizowała, a w latach 80 istniało w Laguiole już tylko kilka manufaktur. Sytuacja zmieniła się od 1988 roku, gdy w miejscowości pojawiły się dwie firmy, La Coutellerie de Laguiole i Forge de Laguiole. Obecnie w miejscowości istnieje kilka zakładów, zajmujących się produkcją noży, od niezwykle drogich, kolekcjonerskich egzemplarzy, do tańszych, użytkowych scyzoryków.

Autorem tekstu jest Yossarian

PS. temat jest tak ciekawy i bogaty, że na pewno będzie rozwijany!

m


Douk-douk. Tajemnicza nazwa skrywająca jeden z większych sukcesów produkcyjnych i handlowych francuskiego nożownictwa XX wieku. Wdzięczny ten nożyk nie doczekał się dotąd szerszego opracowania na tym forum (ani w ogóle w polskim internecie i literaturze). Niniejszy tekst podzielony będzie na 2 części: historia i opis noża oraz jego wariantów oraz druga – subiektywna relacja z użytkowania.

Historia noża sięga roku 1929. Od początku produkowany jest przez Coutellerie Cognet, założoną przez Gastona Cognet. Firma do dziś mieści się przy 54 Rue des Horts, zaś tradycje nożownicze przodków rodziny Cognet sięgają aż 1616 roku!
Na przestrzeni kilkudziesięciu lat nóż produkowany jest w niezmiennym kształcie, z niezmiennych w zasadzie materiałów, niezmiennymi metodami. Na przestrzeni dziejów pojawiły się jedynie wersje z kolorowymi rękojeściami i ze stali nierdzewnej. Reszta jest jak przed laty: prosto do bólu (6 części – głownia, rękojeść, sprężyna, 2 nity, ucho do zawieszenia), tanio i użytecznie.
Oryginalnie douk-douk powstał jako produkt eksportowy na rynki Polinezji i Oceanii, w czasach świetności francuskiego imperium kolonialnego. Szybko jednak trafił też do Afryki, zarówno subsaharyjskiej jak i równikowej. Od 1929 roku nadal jest noszony, używany i lubiany przez wagabundy, robotników a czasem i wojowników.

Cechami charakterystycznymi klasycznego doku-douka są:

  • Rzadko spotykany typ głowni (tzw. turecki clip-point)
  • Zamknięta konstrukcja rękojeści, wykonana z jednego kawałka stalowej blachy,
  • Bardzo płaski kształt rękojeści
  • Głownia blokowane jedynie przez sprężynę płaską slip joint, schowaną całkowicie wewnątrz rękojeści (Soit resort), z kadratowym wykończeniem dolnej części klingi (cran carré/talon carré) powodującą otwieranie i składanie noża „na 2 takty”.
  • Roślinny ornament na głowni, z napisami « Douk-Douk » i « France »
  • – Motyw polinezyjskiego Douk-Douka, boga przeznaczenia:

Douk douk dorobił się także kilku odmian, co wynikało m.in. z innych rynków docelowych niż Polinezja:

  • El-Baraka – rękojeść niklowana z grawerunkiem berberyjskiej Gwiazdy Maghrebu. Produkt przygotowany na rynki muzułmańskie, z uwagi na niestosowność ujęcia postaci ludzkiej na rękojeści

http://www.couteaux-hommedesbois.com/images/produit/photos/couteau_douk_douk_pm_baraka_1367.jpg

  • Tiki – z wygrawerowanym innym polinezyjskim bożkiem – Tiki

http://www.couteaux-hommedesbois.com/images/produit/photos/couteau_poche_douk_douk_tiki_200.jpg

 

  • L’écureuil — niklowana rękojeść z motywem wiewiórki. Projektowany na wewnętrzny rynek francuski. W odróżnieniu od pozostałych modeli, jego głownia to klasyczny spear point.

Ostatnio pojawiły się jeszcze dwie nowe wariacje na temat douk-douka:

  • stylet (marynarski sheep foot)

http://www.couteaux-berthier.com/boutique/images_produits/iDOUKDOUKstyletPM

  • oraz vendetta (zwany też Vendouk) – owoc kooperacji Laurenta Belliniego,  Juliena Maroselli i Freda Perrina.

 

Specyficznym hołdem złożonym douk-doukowi jest Douk-Douk Thiers, stworzony także w manufakturze Cognet. Jest to odmiana neoregionalnego noża Le Thiers (stworzonego  w 1993 r. przez Bractwo Nożowników z Thiers) z głownią nawiązującym wprost do douk-douka. Autorem projektu jest wnuk założyciela firmy, Pierre Cognet. Moim zdaniem bardzo udana hybryda, jeden z ciekawszych przykładów współczesnego francuskiego wzornictwa nożowego.

http://www.douk-douk.com/images/thiers_inox.jpg

 

Może jeszcze kilka słów o „kuzynach” douk-douka. Ogólna konstrukcja, bardzo trwała a jednocześnie prosta nie jest domeną wyłącznie douk-douka. Podobną ma nieco starszy chronologicznie Mercator i całkiem współczesny Cold Steel Pocket Bushman.

http://www.mehr-als-werkzeug.de/medias/sys_master/709168_01_P_WE_8.jpg

 

http://www.twowolvesoutdoor.com/images/CS95FB2.JPG

 

Spotkałem się także z egzemplarzem francuskiego Pradela, o konstrukcji identycznej jak douk-douk. Przypominał on mocno wariant z wiewiórką.

http://www.couteaux-jfl.com/Pradel/Pradel_%20metal.jpg

Wbrew pozorom nawet tak prosty nóż jak douk douk jest wdzięcznym tematem do customizacji. Najczęstszą i najprostszą jest zrobienie okładzin (potraktowanie oryginalnej rękojeści jak linersów).

http://img72.xooimage.com/files/9/4/2/douk-douk-custom-28c9c2e.jpg
Foto: xooimage.com

http://www.couteaux-berthier.com/boutique_us/images_produits/iGAILLARDdouk-douk
Foto: www.couteaux-berthier.com

http://3.bp.blogspot.com/-m7Uv_S02500/T6Z5kqkp8JI/AAAAAAAACDk/aIOhyHGfcm8/s1600/douk2.jpg
Foto: 3.bp.blogspot.com

Ale są też i bardziej wymyślne modyfikacje:

http://www.douk-douk.com/images/custom%20serpent.jpg
Foto: www.douk-douk.com

http://www.douk-douk.com/images/custom%20tdm.jpg
Foto: www.douk-douk.com

http://www.douk-douk.com/images/fp.jpg
Foto: www.douk-douk.com

http://www.douk-douk.com/images/malancon2.jpg
Foto: www.douk-douk.com

I kilka ciekawostek:

  • nie każdemu pasował składany Douk-Douk. W Afryce powszechną praktyką było i jest nadal robienie z Douk-Douka fixa, w bardzo prosty sposób: poprzez zaklepanie rękojeści przy otwartej głowni, tuż za zawiasem.
  • węglowa stali i minimalnie wklęsły szlif pozwalają łatwo naostrzyć Douk-Douka do niewiarygodnej ostrości. Z tego powodu, w krajach Maghrebu, używany jest zamiast brzytwy do golenia.
  • w niektórych krajach Douk-Douk jest wręcz synonimem słowa “nóż”.
  • do lat 60-tych XX w. w samej Francji był dość mało popularny. Rozpowszechnił się po wojnie algierskiej, wraz z przybyciem do Francji licznej populacji Algierczyków. W samej Algierii był przez pewien czas zakazany, z racji łatwego ukrycia był popularną bronią wśród bojówkarzy FLN.
  • jest czasem dodawany do wojskowego ekwipunku, z wykorzystaniem w sytuacjach typu SERE.
  • jest jednym z ulubionych noży Freda Perrina
  • w 2 poł. XX wieku popularny wśród żołnierzy Legii Cudzoziemskiej.
  • podróżnik Geoffroy De Gentille wspomina, że Douk-Douk oraz maczeta to podstawowe narzędzia polującego Pigmeja.

http://www.douk-douk.com/images/pygmees.jpg
Foto: www.douk-douk.com

Opis techniczny:

Douk – Douk występuje w trzech wielkościach :

  • Le petit modele (mały) – długość całkowita 16 cm, waga 36 g
  • Le grand modele (duży) – długość całkowita 20 cm, waga 66 g
  • Le geant (gigant) – długość całkowita 26 cm, waga 146 g

Stosowane są dwie stale: w większości modeli jest to stal węglowa XC75, w modelach serii « kolorowej» stal nierdzewna Z70 CD15. Głownie hartowane są do twardości 53 HRC. Szlif ostrza to baaardzo delikatny wklęsły, prawie niezauważalny.

Długość głowni:
GM – 91 mm
PM – 74 mm

Wrażenia z użytkowania:
Jestem posiadaczem modelu mniejszego, stąd zakres użycia jest ograniczony. Wielkościowo nożyk odpowiada dokładnie vickowi Soldierowi. Ergonomia przy tak małym nożyku jest wystarczająca, w pełnym komforcie pracy może przeszkadzać płaska rękojeść ale rekompensuje to precyzja i efektywność cięcia – przez twarde materiały (patyk, twardy ser) nóż dosłownie płynie. Model geant ma dodatkowo podwinięte do wewnątrz krawędzie rękojeści, aby były bardziej obłe i nie uwierały w dłoń przy mocnym zacisku. Przy petit modelle nie ma tego problemu. Wykończenie jest staranne, krawędzie wygładzone. Głownia siedzi pewnie zarówno w pozycji otwartej jak i zamkniętej. Sprężyna mocna, BP brak.
Używałem go zwykle do tego, do czego na co dzień używam noża, mianowicie do jedzenia. Rozmiar jeszcze wygodny, aczkolwiek w dolnej granicy jak na mój gust. Krojenie, smarowanie – bardzo wygodne, głownia wystarczająco szeroka.

Przy cięciu  większych rzeczy (duża bułka, bakłażan) brak centymetrów dawał o sobie znać. Ale do tego zwykle mamy dedykowane większe noże, a poza tym – nie ma, że się nie dało. Dało się, ino na okrętkę.

http://img402.imageshack.us/img402/6979/20120513576.jpg

Patyki na spacerze – bez problemu, takie grubości małego palca szły na jedno pociągnięcie, większe na 2-3 razy. Ze względu na rozmiar nie było też problemu z użyciem w miejscach publicznych, z obcinaniem nitki w autobusie włącznie.

Wyjątkowo wygodny w noszeniu. W najszerszym miejscu (nity) jest to zaledwie 6,5 mm ! Przy głowni grubości 2,5 mm czyli optymalnym pod względem efektywność/wytrzymałość dla noża tej klasy i wielkości. Nie trzeba zatem żadnych pochewek, włożony do kieszeni nie odcina się w ogóle kształtem.

Ostrzenie – w zasadzie na czymkolwiek, jak to węglówka nisko hartowana. W moim przypadku – prostowanie krawędzi (stalkowanie) na dowolnym twardym przedmiocie o wyraźnej krawędzi (inny nóż, nożyczki, sztućce itd). Oraz na denku ceramicznego kubka. 3-4 ruchy i brzytwa, ostrość trzyma wystarczająco długo jak na takiego miejskiego malucha.

I na koniec: Madame et Monsieur – to cudo może być wasze już za jedyne 12 euraczy ! Jak się okazuje, takie rzeczy nie tylko w Erze, u solidnych francuskich nożorobów także.

Bum, tsssk, tada !

Reasumując : kup Pan, będziesz Pan zadowolony. Ja jestem  biglaugh